Jeśli odpowiedzieliście, że rowerzyści opalili sobie lewą rękę i lewą nogę (a niektórzy nawet lewą część twarzy) to macie szansę stać się dobrymi przyrodnikami. Natomiast, jeśli udało Wam się powiązać tytuł tejże relacji z powyższą zagadką to znak, że analiza metafor na języku polskim nie poszła na marne.
Podobnie, jak w przedstawionej zagadce, spod szkoły wyruszyliśmy punktualnie o godzinie 9:30, choć byli wśród nas tacy, którzy na miejscu startu stawili się już o godzinie 9- byli to rowerowi debiutanci więc wcale nie dziwimy się temu, że nie mogli się doczekać! Cała ekipa, wprawdzie niezbyt liczna, składała się ze szczególnie odważnych debiutantów. Ideą wyjazdu był przejazd rodzica wraz z własnym dzieckiem. Do odważnych dzieci i rodziców należał Adaś z mamą Agnieszką (dodajmy, że świeżo po nocnym dyżurze w pracy!), Oliwier z mamą Anią oraz Kuba z mamą Kasią. Każdy z uczestników, chociaż pełen obaw, czy sprosta wyzwaniu, podjął się stoczenia walki z dystansem przekraczającym w jedną i drugą stronę 50 kilometrów. Już za samo podjęcie walki należą się uczestnikom wyrazy uznania!
Gdy wyjeżdżaliśmy słońce nieśmiało wychylało się zza ciemnych chmur, które wcale nie zwiastowały pięknego dnia. Tymczasem jednak, z godziny na godzinę, chmury wycofywały się, słońce nabierało mocy i w najcieplejszym momencie, podczas drogi powrotnej, termometr wskazywał 29 stopni. Jak się okazuje trafiliśmy na najcieplejszy z tegorocznych dni!
Do Czerwińska zmierzaliśmy początkowo dobrze nam znaną drogą do Kamienicy. Później staraliśmy się wybierać mało uczęszczane drogi. Na szczególne życzenie Pani Kasi były to drogi polne, drogi żwirowe lub piaskowe- twierdziła, że na takich drogach najlepiej sprawuje się jej miejski rower z koszykiem na dość wąskich oponach. Tego entuzjazmu nie podzielał Oliwier, który na wycieczkę wybrał się świeżo odrestaurowaną, piękną kolarzówką z oponami o szerokości małego palca u ręki. Przez wpadnięcie w koleinę zaliczył upadek, który wprawdzie nie zakończył się poważną kontuzją, ale na tyle „niewdzięcznym” otarciem dłoni i kolana, że uniemożliwiały one dalszą jazdę. Na olbrzymi szacunek zasługuje postawa Oliwiera, który ostatnie 5(!) kilometrów do Czerwińska pokonał na pieszo, prowadząc rower. Stamtąd niestety musiał zostać odebrany samochodem, nie mogąc kontynuować jazdy rowerem. Ale nie przejmuj się Oli- jeszcze nie jedną trasę pokonamy!
Przed samym Czerwińskiem odbył się również wyścig najszybszych kolarzy z ekipy- Rajson zaledwie o milimetry przegrał rywalizację z panem Darkiem. Coś czujemy, że jak podrośnie to pan Darek będzie bez szans!
W Czerwińsku zatrzymaliśmy się na tarasie Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia. Po chwili odpoczynku ksiądz Krzysztof oprowadził nas po romańskiej bazylice i wnętrzu klasztoru salezjanów w telegraficznym skrócie opowiadając historię tych miejsc. Ku rozczarowaniu Kuby sklepik z pamiątkami był już niestety zamknięty więc ten punkt programu musiał być usunięty.
Jako, że była to pora obiadowa Adaś dostał zlecenie na znalezienie w swoim magicznym telefonie, miejsca, w którym moglibyśmy skonsumować jakiś skromny posiłek. I jak przystało na niezawodnego przewodnika, Adaś takie miejsce znalazł. W restauracji Pobite Gary zjedliśmy po solidnej porcji zupy (5 x flaki, 1 x pomidorowa- zagadka: kto jadł pomidorową? Podpowiedź: ten sam, który przemieszczał się z nocnikiem) i uzupełniliśmy zapasy płynów, gdyż słońce już wtedy przypiekało dosyć mocno.
Podczas drogi powrotnej zauważyliśmy, że w tamtejszych truskawkach zagnieździły się jakieś dziwne pasożyty. Jednakże po dokładniejszym przyjrzeniu się, stwierdziliśmy, że owe „pasożyty” do złudzenia przypominają pana Darka, Adasia i Kubę. A gdy usłyszeliśmy prowadzone ludzkim głosem rozmowy, które brzmiały mniej więcej tak: „Patrz jaka duuuuża!”, „Mmmmmm, jaka słodka”, „Mniam, mniam trochę z piachem, ale też jest dobra” nie mieliśmy wątpliwości, że to nie żadne pasożyty, ale członkowie naszej wycieczki zostali przyłapani na pachcie! Po zapoznaniu delikwentów z art. 123. § 1 Kodeksu wykroczeń natychmiast odstąpili od tego procederu, ale za swój postępek wycieczka poniosła karę bardzo szybko- pobłądziliśmy na mocno piaszczystej, kamienistej drodze, nadrobiliśmy kawałek drogi, a do tego jechać musieliśmy przez niewygodny bruk.
Po godzinie 17 dotarliśmy do Kamienicy, gdzie się rozdzieliliśmy i każdy udał się w swoim kierunku.
Każdy z uczestników wyprawy sprawdził się jako kompan podróży- nie było narzekania, stękania, fochów. Był za to dobry humor, żarty oraz walka fizyczna i psychiczna ze swoim zmęczeniem. Mamy tylko nadzieję, że niektórzy uczestnicy nie dotrzymają swoich obietnic, że „już nigdy na rower nie wsiądą” :)