„Ludzie w których oczach widzę szaleństwo,
oni rozumieją mnie, a ja rozumiem ich,
Zbyt długo w jednym miejscu, nie możemy być,
Tak nie umiemy żyć...”
Takimi słowami kilka lat temu raper Ten Typ Mes złożył hołd wszystkim „szaleńcom” i chociaż cały utwór opowiada raczej o innych rodzajach szaleństw, to wydaje nam się, że przytoczone wersy doskonale charakteryzują grupę zapalonych rowerzystów z kroczewskiego ZSO.
Bo czy nie jest szaleńcem osoba, która w dzień wolny od szkoły lub od pracy, podczas, gdy mogłaby nadrobić zaległości w „Na Wspólnej”, czytać w zaciszu książkę, bawić się z kotem lub przesiadywać bez celu na „lotnisku”, decyduje się na całodzienny wyjazd rowerowy?
Czy nie jest szaleńcem osoba, która decyduje się na pokonanie 85 kilometrów jedynie za pomocą dwóch kołek (nie w każdym przypadku dobrze napompowanych!) i siły własnych mięśni?
Czy nie jest szaleńcem osoba, która decyduje się zrobić to w dniu, kiedy nad Mazowszem zapowiadane jest przejście burz i gwałtownych opadów deszczu?
A wreszcie, czy nie jest szaleńcem osoba, która, będąc w trakcie rodzinnego wyjazdu na Hel, decyduje się na przerwanie wczasów i przyjazd specjalnie po to, aby przejechać się z nami na rowerach, a zaraz po zakończeniu wycieczki na ten Hel wraca? Jak sam zresztą twierdził, chodziło również o dotrzymanie danego wcześniej słowa. Skoro zatem najstarszy z uczestników daje przykład takiego szaleństwa, nie pozostawało nam nic innego jak iść w jego ślady...
...i zebrać się o godzinie 8:30 pod szkołą w Kroczewie, pstryknąć pamiątkową fotkę i ruszyć na spotkanie przygodzie!
Grupa trzynaściorga szaleńców (choć kandydatów na szaleńców było więcej- Klaudia, następny wyjazd jest już w fazie planów!) ruszyła dosyć ostrym tempem w kierunku Jońca, na pierwsze tego dnia spotkanie z rzeką Wkrą. Ze średnią prędkością 18km/h w Jońcu byliśmy po niespełna godzinie. Podczas przerwy nad brzegiem Wkry mieliśmy czas skonsumować batony, ale też dowiedzieć się nieco o samej rzece Wkrze, jak też o ciekawej tablicy znajdującej się na dzwonnicy kościoła w tej wypoczynkowej miejscowości. Postój nie trwał jednak długo, gdyż wszystkich uczestników „swędziały pięty” i każdy wyrywał się do dalszej jazdy.
Kolejny etap, aż do miejscowości Sochocin, pokonywaliśmy równolegle z biegiem Wkry, tzn. przez Idzikowice, Królewo i Kuchary Żydowskie. W samym Sochocinie, jednak nie obyło się bez atrakcji i zamiast planowanego przystanku przy sochocińskiej świątyni mieliśmy wymuszony postój przy szkole. Wymuszony, bowiem Julce pękła dętka i tylne koło wymagało serwisu. Dla „złotej rączki” naszej ekipy- Damiana Przybylskiego, taka awaria to bułka z masłem. Z pomocą Maliny bez trudu uporali się z tym problemem, a dzięki uprzejmości pracowników szkoły w Sochocinie, kto chciał mógł skorzystać z toalety. Przy okazji jedna z pań zapytała nas o dotychczasowy bilans wyjazdów i jak się okazało mamy na koncie już wcale nie tak mało wycieczek, bowiem licząc chronologicznie, odwiedziliśmy już:
- Czerwińsk,
- Płońsk,
- Leszno przez Kampinoski Park Narodowy,
- Nasielsk,
- Nowy Dwór Mazowiecki;
Mimo usterki humor nie opuszczał uczestników, tym bardziej, że następny przystanek to już planowane miejsce obiadu. Zatrzymaliśmy się na rynku w Nowym Mieście i chociaż na codzień jemy pyszne i zdrowe obiady przygotowane przez panie z kuchni naszej szkoły, to tradycją już jest, że na letni wyjazd rowerowy dostajemy dyspensę i kieszonkowe od pani Beatki Syżeń, abyśmy pożywili się czymś mniej zdrowym w trakcie jazdy. Jako, że kolarzom często zależy na czasie to wybraliśmy fast food i choć przyszykowanie 13-stu kebabów wcale takie „fast” nie było, to w miłej atmosferze doczekaliśmy się na swoje dania. Nie jedliśmy ich jednak w lokalu, ale zapakowane zabraliśmy ze sobą i „rozpieczętowaliśmy” dopiero nad nowomiejskim zalewem. Smakowały wyśmienicie, a niektórym dodały tyle energii, że mieli jeszcze ochotę pokopać w piłkę.
Rozgrywki nie trwały jednak zbyt długo, bowiem Michała zaczęło boleć „tu”. Niestety medycyna nie odkryła jeszcze lekarstwa na ból „tu” i trzeba było zastosować niekonwencjonalną metodę leczenia pana Darka (którą on stosuje na ból kolana). Okazało się, że pomogła- Michał po przejechaniu kilkudziesięciu metrów na rowerze przestał skarżyć się ból! Nie pozostawało zatem nam nic innego jak ruszać w powrotną drogę, tym razem wzdłuż rzeki Sony, a nie Wkry, ale za to nowiutkim, gładkim asfaltem.
Około 15:00 znaleźliśmy się znów w Jońcu, jednak tym razem „rozbiliśmy obóz” po drugiej stronie rzeki, przy przystani kajakowej. Oprócz odpoczynku i uzupełnienia zapasów przeżyliśmy również chwilę grozy, gdy okazało się, że brakuje jednego uczestnika. Jakub nie skręcił na przystań ze wszystkimi tylko nieopatrznie przejechał zjazd i pojechał dalej prosto. Po szybkiej interwencji i rozmowie telefonicznej miał czekać na nas w miejscu, w którym był i nigdzie się nie ruszać.
Postój zresztą nie mógł trwać zbyt długo, gdyż na horyzoncie pojawiały się coraz liczniejsze i coraz czarniejsze chmury. Z tego też powodu zrezygnowaliśmy z przejazdu jak najbliżej Wkry, lecz gorszą drogą przez Popielżyn i popędziliśmy znaną nam już trasą w kierunku Wrony i dalej do Kroczewa.
Niestety lub -stety, bo to w sumie dodatkowa atrakcja, ulewny deszcz „złapał” nas w lesie w Strubinach, 3-4 kilometry od bazy. Wystarczył jednak, żeby wszyscy uczestnicy zostali przemoczeni do suchej nitki.
Byliśmy przemoczeni, ale jednak szczęśliwi, że kolejny raz udało nam się wygrać z własnymi słabościami, przeżyć fajną przygodę i być może czegoś się nauczyć. Po wylaniu wody z butów przed sklepem w Kroczewie w radosnych nastrojach (choć miny na to nie wskazywały) rozjechaliśmy się do swoich domów na ciepłą kąpiel i gorący posiłek!
Mało tego, wydaje się, że debiutująca w naszych wyprawach, pani Ania, mimo narzekań na bolące „to i owo” i brak prostownicy do włosów oraz malowideł, połknęła haczyk związany z turystyką rowerową i deklaruje chęć udziału w kolejnych rajdach. Jak zresztą my wszyscy.
Na zakończenie, piszący te słowa zalecają trening w trakcie wakacji, ponieważ następny wyjazd już we wrześniu! Przy okazji życzymy udanych wakacyjnych wyjazdów rowerowych!